Keryn
Bywalec
Dołączył: 16 Wrz 2009
Posty: 217
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Toruń Płeć:
|
Wysłany: Śro 2:34, 29 Wrz 2010 Temat postu: EKSTREMALNA Chorwacja |
|
|
Najpierw link do filmu, który zmontowałem:
http://www.youtube.com/watch?v=hCTireRxlvM
Chyba czas coś opowiedzieć.
Prolog:
Pomysł pojawił się z zaskoczenia, lecz trzeba go było zrealizować szybko, bo z każdym dniem temperatury spadały. Sam już nie wiem, czy pomysł był bardziej głupi czy szalony - ale chodził mi od dłuższego czasu po głowie, więc cholernie chciałem go zrealizować, mimo przeszkód na jakie mogłem natrafić. Okazało się zupełnym przypadkiem, że nie tylko ja miałem taki pomysł…
Po tygodniowych przygotowaniach wziąłem 4 dni urlopu, przejrzałem z grubsza Kawę, sprawdziłem prognozy pogody i spakowałem to, co najpotrzebniejsze (na 3 dni).
W nocy 19 września (niedziela) o godzinie 23:50 wyruszamy ze stacji BP w Toruniu w dwie mega-turystyczne maszyny, ja na Kawie Z1000, Artur na Suzi SV 1000.
Na południe.
00:00 (niedziela/poniedziałek) - Kierunek na Włocławek, potem na Łódź, której pustymi ulicami przejechaliśmy ok. 3 w nocy. Stamtąd kierunek na Częśtochowę i przejście w Cieszynie. Gdzieś kołó Katowic dopada nas niesamowita mgła – przy +4 stopniach kaski natychmiast pokrywają się parą, nie tylko od środka (mimo pinlocka) ale i od zewnątrz. Zimno, ciemno i mokro –jazda po hardziorze. Nie widzę nic, oprócz czerwonego światła Artura przede mną, więc gdy czerwone robi się ostrzejsze hamuję, gdy świeci słabiej przyspieszam, modląc się, żebym za bardzo nie ściął po ciemku zakrętu. Jesteśmy przy tym potężnie już przemarznięci – bo przecież jedziemy w skórach, jak kozaki, a co tam, więc zimno przenika nas do kości. Na krótkim postoju „na siusiu” próbujemy przestać się trząść, z miernym efektem. Toaleta w Lotosie zepsuta, a paniusia pokazuje nam krzaki za budynkiem. Super. Uzupełniamy temperaturę gorącą lurą (kawa w kolorze herbaty) i śmigamy dalej. Ostatnie 100 km do granicy robi się szaro i jaśniej, przed Cieszynem wita nas poranne słońce. Robi się raźniej.
07:00 (poniedziałek) - na granicy czeskiej kolejna przerwa z, jak zwykle, tankowaniem oraz mocną kawą - na redbull'a jest za zimno. Pierwsze smarowanie łańcucha, już czas. Robi się cieplej i sikanie już mniej boli. Dwie warstwy bielizny termoaktywnej wykazały swoją całkowitą nieodporność na chłód, więc dorzucamy na wszelki wypadek po trzeciej warstwie. Babeczki z białej BMW ze śmiechem komentują nasze wygibasy na betonie, ale mamy to w pompie – przebrać się trzeba. Startujemy w lepszych humorach z nadzieją na lepszą drogę. Jedziemy na Ołomouc i na Brno. Słońce świeci, asfalty gładkie, zaczyna być przyjemnie (i cieplej). Sprzęty chodzą jak złoto. Trzymamy ca. 130 – 140 na zegarach i nie męczy nas to. Przyjemnie docieramy do Brna i omijając drogę na Bratysławę skręcamy na Wiedeń, przez Paysdorf.
12:00 (poniedziałek) – Droga przez Austrię wlecze się strasznie – śmigamy na Graz, przedgórze Alp zaczyna być widać, więc jazda całkiem przyjemna. Do czasu - w pewnym momencie asfalt zastępują betonowe płyty i przyjemność pryska – samochodem bym to pewnie tylko słyszał, ale w Kawie… każde połączenie między płytami podrzuca w górę, wszystko podskakuje. Po 50 km takiej jazdy zjeżdżamy na leśny parking, trzeba rozmasować tyłki i uspokoić chorobę morską. Jest po 13-tej, więc trochę zaczyna nas doganiać brak snu i głód – spać nie ma szans, więc na następnej stacji trzeba konkretnie zjeść.
15:00 (poniedziałek) – mamy za sobą 950 km i wjeżdżamy do Słowenii. Motocykle oblepione winietami (na szczęście na motocykl są tańsze). Autostrady nawet dobre, więc kilometry robimy w niezłym tempie. Przy tym wszystkim kultura kierowców jest naprawdę na genialnym poziomie. Wszyscy trzymają się prawej strony, nawet gdy są trzy pasy, zjeżdżają sobie nawzajem, wpuszczają się, czy to Clio czy Q7 - pozdrawiają migaczami. Patrzymy na to w osłupieniu – to tak można?!? Przez bramkami droga pustoszeje i na bramkach wyjazdowych jesteśmy sami. Przynajmniej nikt nie słyszy, jak się wkurzamy na automat, który nie chce sczytać kart. W końcu jakiś koleś w peruce tył do przodu ręcznie nas kasuje i znowu jedziemy.
Prujemy na Maribor w kierunku... granicy z Chorwacją! To pierwsze przejście graniczne, które nas zatrzymuje, bo Chorwacja nie jest w Unii. Jest okazja przesmarować gorące łańcuchy i dać im kwadrans na wchłonięcie. Kontrola jest krótka a wszyscy się uśmiechają, jakbyśmy im przywieźli pieniądze. To my też – suszymy zęby, dajemy paszporty i 3 minuty później śmigamy pośród gór. Ja pierdolę, jesteśmy w Chorwacji! Jedziemy na Zagrzeb.
17:00 (poniedziałek) – droga jest rewelacyjna, asfalt jasny i gładziutki, co chwilę tunele, miękkie zakręty – wiemy, że przy zjeździe słono zapłacimy za ten luksus, ale co tam. Fajnie się jedzie przez Chorwację. Dosyć ostro już czujemy te 1200 km jednym ciągiem – sprzęty nie wykazują żadnych objawów zmęczenia, chodzą jak złoto – ale my mamy trochę dosyć, kolana puchną, nadgarstki jak zwichnięte, plecy pobolewają, tyłek zbity. Ale nie miękniemy, twardym trzeba być. Jeszcze trochę. Zjeżdżamy z autostrady na Rijekę a potem kierujemy się na Senj.
18:30 (poniedziałek) - zatrzymujemy się w połowie serpentyny prowadzącej nad morze. Widać Adriatyk. Ogarnia nas szaleństwo – buźki nam się śmieją jak dzieciom w sklepie z zabawkami.
18:50 (poniedziałek) - parkujemy 10m od brzegu morza w samym środku Senj. Wieje jak smok, anomalia chyba jakaś, ciemnawo się robi a my się zastanawiamy „co my tu, k..a, robimy”. Ale widok – jest bajeczny! Nawija się lokals, który jechał chwile za nami i proponuje pensjonat. No tak, dla nich to po sezonie, pustawo, a tu Klienci z nieba spadają. Nie chce nam się szukać dalej, bo ledwo stoimy, więc jedziemy 200m w górę zbadać, czy to nie stodoła jakaś. Dom stoi na zboczu, z widokiem na morze, łóżka są, łazienka z prysznicem – wszystko w cenie 25 EUR za dobę (po 12,5 EUR na łebka) – brzmi rozsądnie, więc bierzemy. Szybkie jedzenie w jachtowym porcie (grillowany hamburger a’la kupa), powrót i zasypiamy w drodze z łazienki. Właściciel, Milan, po odebraniu waluty rozpływa się w powietrzu i już się nie widzimy, ale ktoś niewidoczny przygotowuje pokój, zamyka parking po naszym przyjeździe i otwiera rano. Okej. Można i tak.
09:00 (wtorek) - wstajemy w raju! Nigdy nie byłem w Chorwacji i jestem osikany z wrażenia. Temperatura 26 stopni i rośnie, słońce na bezchmurnym niebie oświetla morze i wyspy oddalone może o parę kilometrów od brzegu. Szaleństwo! Tankowanie w Senj, pogaducha z 2 polakami na Varadero (od tygodnia radośnie jeżdżą tutaj), szybka kawa i ok. 10:30 startujemy. I dosłownie 100 m za tablicami miejscowości zaczyna się droga jak marzenie – z prawej urwisko 10 m wprost do morza, z lewej ściana skalna kończąca się gdzieś wysoko. Droga przyczepiona do skały jest pasmem naprzemiennych zakrętów, raz skręca w głąb wąwozu by na jego końcu ostro zawrócić w stronę morza, potem śmiga kilkoma łukami nad samą wodę i znowu to samo. Wkurzam się, że tak szybko to mijamy, ale chwytam obrazy ile się da. Pierwszy stop robimy po 30 km winklowania i nie możemy opanować emocji – jest zajebiście, genialnie, zapominamy o tym, jak cięćko się jechało wczoraj, jesteśmy w MOTOCYKLOWYM RAJU, ta droga to fabryka czystej adrenaliny! Kilka razy zatrzymujemy się, by pooglądać, porobić jakieś zdjęcia, pogadać. Regularnie mijają nas motocykle, głównie na włoskich tablicach. Wszystko jest trochę nierealne – my, tutaj. Najpiękniejsza droga jaką widziałem. Trochę filmuję z aparatu telefonicznego jedną ręką
13:00 (wtorek) - po wściekłym winklowaniu z zamykaniem opon i rysowaniem podnóżków zatrzymujemy na dłużej w Karlobag. Jemy najlepszego sandwicza pod słońcem, kawę jak w Sheratonie i czekamy, aż nam emocje opadną. Mógłbym jeździć tak przez tydzień! Morze wygląda tak zajebiście, że skóry idą w kąt, buty w drugi i idziemy pływać. No być w Chorwacji i nie wykapać się!?! Seledynowa woda jest cieplutka, słona jak ściana w Wieliczce i czysta jak kryształ. Na 4m głębokości widać kamienie i deszczułki. Z planowanych 15 minut pływania robią się 2 godziny, z wylegiwaniem w słońcu włącznie. Coś pięknego…
16:00 (wtorek) Ścieramy sól mokrymi ręcznikami i zbieramy się – przed nami piękna droga do Starigrad przez Tribajn, pełne nadbrzeżnych campingów i małych domeczków przycupniętych o parę metrów od fal Adriatyku. Już wiem, że tu jeszcze wrócę! W Starigradzie mała Coca, parę zdjęć pod palmami i w drogę.
18:00 (wtorek) - zjeżdżamy z nadmorskiej drogi na Zadar i wpinamy się na autostradę do Zagrzebia – to już początek drogi powrotnej.
Przejeżdżamy najdłuższy chyba tunel w okolicy, Svety Rock (5759 m). Sfilmowałem go w całości telefonem (link – Youtube).
To nas przenosi na drugą stronę pasma górskiego i prowadzi w kierunku Stolicy a potem granicy ze Słowenią. Droga przypomina trochę film odtwarzany od tyłu, te same miejsca w odwrotnej kolejności. W głowie ciągle szumi, ale trochę łatwiej się jedzie wiedząc, że z każdym kilometrem zbliżamy się do domu. Trzymamy tempo 120-130 – czasem tylko podkręcamy na krótko dla fun’u. Szanujemy nasze motocykle, bo naprawdę pokazały klasę. Granica za granicą, droga jedna po drugiej, tankowanie za tankowaniem, mijają godziny.
22:00 (wtorek) – na jednej ze stacji za granicą austriacką spotykamy parę autostopowiczów - polaków jadących do Graz’u. Dowiadujemy się, że jeżdżą na stopa od 3 tygodni, byli już w Bułgarii, Grecji, Albanii, Czarnogórze. Szacun. Stwierdzam, że przy nich to nadal jestem mały Miki. Fajnie się gada, ale droga przed nami, więc robimy fotki i spadamy.
01:00 (środa) – gubimy się pod Wiedniem. Kurcze, nawigacja pokazuje nam jakieś osiedla, a tu normalna autobahn’a. Nic się nie zgadza. Dwa razy źle skręcamy, potem wreszcie załapujemy, gdzie jesteśmy i wracamy na autostradę przez cichą podmiejską dzielnicę Wiednia. Jakiś łysy bauer na wozie drabiniastym zupełnie nie kuma po niemiecku – odzywa się chyba w języku wikingów, ale rękoma mówi już zrozumiale i trafiamy wreszcie na coś znajomego. Śmigamy na Brno.
04:00 (środa) – zapyziała stacja OMV gdzieś w Czechach wygląda jak z horroru. Pod dystrybutorem siedzi dziadek i śmieje się bez przerwy. Kasjerka ma 22 kolczyki na twarzy i nie wypowiada ani jednego słowa. My po polsku, ona kiwa głową, ale kasuje, przyjmuje zamówienie. W rogu jakiś kolo obwieszony złotem, z kawą i fajką, drżącą ręką próbuje wygrać coś na automacie. Z twarzy jest podobny zupełnie do nikogo. „Piękna” przynosi nam kubki, w których jednak nie ma świeżej krwi, lecz kawa. Trochę zawiedzeni jesteśmy, ale siedzimy sobie i dajemy odpocząć kolanom. Sen kusi nas potężnie, ale dostaje w pysk. Nie ma czasu, nie ma jak spać. Naprzeciwko nas siada koleś spod dystrybutora i nie przestaje się śmiać. Jednogłośnie stwierdzamy, że już się naodpoczywaliśmy. Zimno się robi i znowu się trzęsiemy, ale jedziemy.
08:00 (środa) – wjeżdżamy do Polski i trafiamy na stację Orlen, zmarznięci straszliwie. Kto by pomyślał, że się można tak stęsknić za hot-dogami i kawą! Pijemy na siłę zimne Red-Bull’e, bo naprawdę zaczynamy zasypiać. Chwile później trafiamy w sam środek wojny polsko-polskiej – Tiry się wyprzedzają, samochody zjeżdżają na lewo tylko po to by zwolnić do 40km/h, trąbią na siebie, blokują nawzajem – witamy w domu. Na razie nawet się cieszę, bo senność trochę odchodzi. Droga przez Polskę to seria tankowań i skoków po 200 km. Na konkretne jedzenie stajemy w McDonald w Łodzi. Twarze mamy czerwone i podpuchnięte od słońca, jakieś dziwne pryszcze na szyi od wilgotnych kominiarek, słaniamy się na nogach. Pokrzepieni wjeżdżamy do Łodzi, gubimy się na skrzyżowaniach, by odnaleźć się na szczęście ponownie przed Zgierzem. Do Torunia jedziemy na jednym baku. Spokojna jazda, bez szaleństw – bardziej siłą woli, na ostatnich akumulatorach organizmu.
16:30 (środa) – docieramy do Torunia. Machamy sobie na pożegnanie, kciuki w górę są jednoznacznym podsumowaniem eskapady. Dało się!
Teraz jeszcze trzeba zeznać przed wife, gdzie byłem…
Od chwili startu do powrotu minęły 64 godziny
Tankowaliśmy średnio co 200 – 220 kilometrów.
Przejechaliśmy łącznie 2950 km, w 5 krajach.
Ani razu nie zawiodły nas sprzęty.
Jeśli ktoś by zapytał, po co pojechaliśmy – to nie wiem, co miałbym odpowiedzieć.
Ale wiem, że podobało mi się. Pod zamkniętymi powiekami nadal mam obrazy mijanych okolic, zajebistej drogi nad Adriatykiem, seledynowej wody w morzu.
Było warto.
Na pewno tam wrócę na 2oo!
To jest mój hołd dla Kawasaki Z1000.
Tak, to jest power naked, street fighter, miejski ostry kozak. Zabranie jej w taką trasę graniczyło z szaleństwem. Ale w końcu czemu nie!
Częściowo wyprostowana pozycja nie dokucza bardziej niż na innych sprzętach. Nogi nie cierpną, jak na niektórych ścigaczach. Hamulce na serpentynach wgryzają się zawsze tak samo mocno, nawet na najdłuższych zjazdach. Diabelny silnik pozwala śmigać dwie paki nawet z sakwami po bokach.
Można nim wszystko.
Bo trzeba przyznać, że ZET jest cholernie dobrym motocyklem, który, gdy o niego dbasz, nie wywinie Ci żadnego numeru. Kawał Suki
http://www.youtube.com/watch?v=hCTireRxlvM
Ostatnio zmieniony przez Keryn dnia Pon 23:40, 04 Paź 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|